On the road

Road to Ironman

M. wytoczył się powoli z dudniącego i zadymionego klubu przy Alejach. Dochodziła 9 rano i wszystkie znaki na niebie wskazywały na to, że impreza kończy się nieubłaganie. Zmrużył szybko oczy, kiedy mocne promienie światła zaczęły świdrować jego zmęczoną głowę i bacznie rozejrzał w poszukiwaniu taryfy. W końcu ją zobaczył stojącą na pokrytej poranną szadzią ulicy. Szarpnął za klamkę i zwalił na tylną kanapę brudnego Passata. Nowolipie – wycedził do kierowcy, po czym zaczął spokojnie analizować wydarzenia ostatniego weekendu. Piątek miał być jak zwykle spokojny i kulturalny, taki przynajmniej był plan. Szybko okazało się jednak, że po raz kolejny nie skończy się na szybkiej wódce z tonikiem przy barze. Z jednej zrobiły się trzy, z trzech siedem. Przy 15-tej ktoś wydzwonił po dostawcę i impreza nabrała nowego tempa przy akompaniamencie gwiezdnego pyłu. Zmieniały się twarze, kluby, sytuacje. Czas nagle przyśpieszył, noc zaczęła się kurczyć i M. już wiedział, że i tym razem nic nowego nie przyniesie poza kolejnym kacem, moralnym zniszczeniem i lękiem. Kurwa, ileż tak można? Może by tak… Zastygł pogrążony w rozmyślaniach i nagle uzmysłowił sobie, że od dłuższej chwili stoją pod adresem a kierowca nerwowo trzaska palcami. Znowu mam zawiechy po tym gównie – pomyślał M. po czym szybko zapłacił i wszedł do klatki. Kręciło mu się w głowie od wchodzenia po schodach i na kolejnym półpiętrze dotarło do niego w jak kiepskim stanie się znajduje. Trzydniowy melanż z wódką i prochami zrobił swoje. Szczątkowy sen i morze fajek dopełniły dzieła. M. czuł się podle i tak wyglądał. Stanął przy oknie, zapalił papierosa i zmarszczył czoło zaciągając się głęboko. Tak, zrób sobie przerwę chłopaku bo inaczej zdechniesz jak pies.

TAK TO MNIEJ WIĘCEJ WYGLĄDAŁO 8 LAT TEMU. Był zimny grudzień 2010 i powoli docierało do mnie, że życie od melanżu do melanżu niedługo mnie wykończy. Czułem się zajechany i fizycznie i psychicznie ale równocześnie gotów żeby coś z tym zrobić. Decyzja o rocznej przerwie padła podczas kolejnej imprezy na mieście i wzbudziła powszechną wesołość przy stoliku zastawionym drinkami. Nikt specjalnie nie dowierzał ale klamka z mojej strony już zapadła. Zrobię sobie roczną przerwę od alkoholu, prochów i fajek a póżniej wrócę na „parkiet”- myślałem. Czas pokazał jednak, że siła wyższa miała wobec mnie inne plany.

1 stycznia 2011 zaczął się tradycyjnie, mega kacem. I choć kusił zimny Heineken w lodówce to słowo się rzekło i zacząłem parotygodniową gehennę. Miałem objawy klasycznego syndromu odstawienia: zaburzenia snu, bóle mięśni, nadwrażliwość na dźwięki i światło. Pogorszyła mi się pamięć i koncentracja. Czułem się rozbity, ospały i myślałem o najgorszym. Rzuciłem się z tym swoim trzeźwieniem na głęboką wodę i będąc przekonany, że mam silną wolę, tkwiłem w jakimś czyścu pogrążony między fizycznym i egzystencjonalnym bólem. To był DRAMAT, który na szczęście skończył się w momencie gdy w końcu trafiłem na terapię. Początkowo wszystko szło mi jak po grudzie. Byłem oczywiście mądrzejszy od swojej terapeutki i nie dowierzałem jej diagnozie. No bo jak, ja miałbym być ćpunem i alkoholikiem? Alkoholik to ten co stoi pod sklepem i żebrze o monetę a ja przecież wciągam koks i walę whisky w klubach. Zaprzeczałem kolejnym faktom ale przyszedł dzień kiedy doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Tak czy owak nie piję do końca roku a póżniej się zobaczy. Mijały kolejne dni i tygodnie na huśtawce nastrojów. Wielokrotnie czułem zwątpienie i miałem ochotę jebnąć tym trzeźwieniem ale jak to mawia klasyk: „Jeśli idziesz przez piekło to się nie zatrzymuj”. Trzymałem się tej maksymy i w końcu przyznałem przed samym sobą , że mój problem to uzależnienie od substancji. Momentalnie poczułem ulgę i odtąd krok po kroku dzięki terapii indywidualnej i grupowej  (tak, takiej jaką znacie z amerykańskich filmów) zacząłem rozumieć co się ze mną dzieje i dlaczego. Dzień po dniu zacząłem akceptować swoją sytuację tym bardziej, że obserwowałem pozytywne zmiany w swoim zachowaniu. Powoli znikał codzienny niepokój i czułem, że emocjonalnie jestem stabilniejszy.

Równocześnie okazało się, że dzięki utrzymywaniu trzeźwości, mam mnóstwo wolnego czasu i nie bardzo wiem co mam z sobą robić. To wtedy w mojej głowie zakiełkowała myśl, aby „wejść w sport”. Miałem już wcześniej roczny epizod kickboxingu za sobą, pamiętałem te endorfiny więc było mi trochę łatwiej. Tak czy owak musiało minąć kolejnych parę miesięcy zanim na poważnie podszedłem do tematu. Trudno mi się było zdecydować w jakim kierunku pójść ale wtedy przypadkowo trafiłem na filmik o Crossficie, który do tego stopnia mnie zainteresował, że zacząłem szukać miejsca w Wawie, gdzie mógłbym go trenować. Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy podekscytowany zjawiłem się na Mokotowie i rozpocząłem przygodę z tym sportem. Jakoś instynktownie czułem, że to będzie to. I jak się póżniej okazało, było. Początkowo wszystko bolało jak cholera. Fizycznie nie dawałem rady, a do tego przeszkadzała świadomość, że wszyscy na sali są lepsi ode mnie. Mój chory perfekcjonizm znowu próbował pokrzyżować mi szyki. Ale ponownie potrafiłem sobie to wytłumaczyć. W końcu każda, nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Prawda? Mijały dni, tygodnie, regularnie 4-5 razy w tygodniu przychodziłem do boxa, przybijałem piątkę z ekipą i dawałem z siebie wszystko na sali. Poprawiła się moja kondycja, przybrałem na wadze, zrobiły mi się mięśnie i stałem się małym koniem. Dodatkowo nabrałem pewności siebie i zaprzyjaźniłem z paroma osobami. Proces resocjalizacji postępował. Równocześnie dalej chodziłem na grupę (terapię poznawczo-behawioralną zakończyłem z sukcesem po dwóch latach), ale tym razem AA. Tutaj znowu nie było łatwo, ale małymi kroczkami przekonywałem się do takiej formy pracy nad sobą. Po roku czasu wziąłem pierwszą służbę, tzw. herbatkowego (robisz herbatę i kawę dla uczestników a po spotkaniu sprzątasz), a po kolejnym zostałem prowadzącym meeting. Z perspektywy czasu widzę, że praca na rzecz wspólnoty dała mi ogromnie dużo, ale nie byłoby to możliwe gdybym nie potrafił wyjść ze swojej strefy komfortu. Dziś uważam, że ta umiejętność jest kluczowa w kontekście rozwoju na każdym poziomie: społecznym, sportowym, zawodowym.

Ale wracając do sportu… Gdzieś koło 2013 zaczęły się moje nieśmiałe próby z bieganiem. Zachęcany przez szwagra, zacząłem trochę więcej ganiać. Dysponowałem niezłą wytrzymałością oraz wydolnością, po tych paru latach na Crossficie, więc zrobienie pierwszej dychy nie było problemem.

Road to ironman 5

No ale wiecie jak jest. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Szybko pojawiła się myśl: Może by tak trzasnąć połówkę… Od słowa do czynu, w końcu padła decyzja. Wspólnie z Bernardem kupiliśmy pakiety startowe na Półmaraton Warszawski i zaczęliśmy przygotowania. Niestety robiliśmy to kompletnie bez głowy. Owszem, biegaliśmy sporo, ale bez planu, bez interwałów i w zasadzie na tym samym tempie. Finalnie jakoś doczłapaliśmy do mety ale ja na pewno na oparach. Zwałę na mecie i parę dni po starcie miałem okrutną, ale za to satysfakcja była niesamowita. Szybko pojawiła się myśl: Co dalej? Na odpowiedź musiałem poczekać rok, nie zdając sobie sprawy co mnie czeka. I całe szczęście, bo chyba najbardziej lubię w tym swoim życiu ten pierwiastek nieprzewidywalności…” You never know what’s behind the corner”. Tak czy owak niedługo miałem się dowiedzieć jaki plan ma dla mnie przygotowany moja siła wyższa.

Zaczęło się znowu od mojego szwagra. W 2015 Bernard rzucił hasło, że zaczyna przygotowania do zawodów triathlonowych w Poznaniu. Puściłem to mimo uszu, bo na tamtą chwilę nie potrafiłem PŁYWAĆ (dla niewtajemniczonych triathlon to 3 dyscypliny pływanie, rower, bieganie), jak również nie dysponowałem odpowiednim sprzętem. Wobec powyższego dalej koncentrowałem się na swoim Crossficie i było mi z tym całkiem nieżle, aż do jesieni 2015 gdy na mieście gruchnęła wiadomość, że w 2016 roku po raz pierwszy w stolicy Ironman zorganizuje zawody na dystansie olimpijskim. Czułem, że takiej okazji nie mogę przepuścić. Zdając sobie sprawę, że z pływania jestem noga, przejechałem kartą i zostałem „szczęśliwym” posiadaczem pakietu startowego. Pamiętam, że z jednej strony jarałem się jak Łazienkowski wizualizując sobie start, a z drugiej drętwiałem na samą myśl o wejściu do wody. Mijały tygodnie, budowałem siłę i trochę biegałem, ale pływanie leżało odłogiem. W końcu 3 miesiące przed zawodami umówiłem się ze znajomym na basenie. Poprosił abym przepłynął jedną długość i …. lipa. Po 25 metrach straciłem oddech, zgubiłem koordynację i musiałem złapać poręczy. To był kubeł zimnej wody dla mnie. Sytuacja nie wyglądała zbyt wesoło ale i tym razem pomogła wiara w siebie i ciężka praca. Kupiłem karnet na basen, zacząłem oglądać tutoriale na YT i po miesiącu zrobiłem pierwsze 500m.Wtedy też poczułem, że mogę skończyć te zawody. Tak też finalnie się stało, choć niewiele brakowało abym nie wyszedł z wody nad Zegrzem o własnych siłach. Zemściły się błędy które popełniłem podczas przygotowań a których uniknąłbym gdybym tylko miał opiekę trenerską. Ewidentnie brakło mentora, przewodnika, kogoś kto trzeźwym okiem oceniłby sytuację i doradził.

Tak czy owak pierwsze zawody triathlonowe miałem za sobą, poczułem jak to się mówi krew i wiedziałem, że w kolejnym roku czeka mnie powtórka z rozrywki. Na koniec dnia czułem spory niedosyt i wiedziałem, że stać mnie na lepszy wynik. Przyszedł rok 2017. Plan zakładał ponownie start w tzw. olimpijce w Warszawie. Tym razem chciałem solidnie zawalczyć o sensowne czasy. Miało w tym pomóc nie tylko lepsze przygotowanie kondycyjne, ale i sprzęt. W tych kwestiach zaczęła mi pomagać ekipa z Triathlon Serwis. Przypadek zrządził, że zajrzałem kiedyś do nich wychodząc z basenu i tak się zaczęła nasza znajomość. Nie od samego początku była między nami chemia, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej doceniałem tą relację. No i co najważniejsze, znowu poczułem  przynależność do grupy a było to dla mnie niezwykle istotne w procesie mojego trzeźwienia. W takim klimacie czułem, że czerwcowe zawody mogą pójść dobrze. Czułem się i psychicznie i fizycznie nieżle przygotowany, do tego miałem porządny rower. Nic tylko cisnąć. I pocisnąłem.

Finalny efekt na tyle mnie zaskoczył, że postanowiłem zaryzykować i spróbować podejść do połówki Ironmana w Gdyni. Czasu było mało, bo raptem dwa miesiące ale hej „Kto nie ryzykuje ten szampana nie pije”. Tym razem wiedziałem, że bez mentora wiele nie zdziałam, więc zwróciłem się z tym tematem do Pawła z TS, który po rozmowie zgodził się zostać moim TRENEREM 😉 Byłem wniebowzięty i wtedy też poczułem, że moja przygoda z triathlonem wchodzi na zupełnie inny poziom niż dotychczas. Wiedzieliśmy z Pawłem, że  z czasem jest krucho więc od razu wzięliśmy się do roboty. Szybko zrobiliśmy badania wydolnościowe i dostałem swój plan treningowy na Gdynię, który z żelazną konsekwencją wcielałem w życie. Mimo szaleńczego tempa, czułem się z tym wszystkim dosyć spokojny. Po części dlatego, że znałem swoje możliwości a po drugie przecież miałem swojego przewodnika. Tak czy owak ciągle największą przeszkodą było dla mnie pływanie, bałem się potwornie wody na zatoce w Gdyni. Aż do czasu zawodów, bo gdy tylko stanąłem o świcie na plaży i zobaczyłem płaską taflę morza to poczułem, że wszystko dobrze pójdzie. Przeczucie mnie nie myliło, zawody skończyłem z dobrym czasem choć ostatnie parę kilometrów byłem zajechany jak koń po Wielkiej Pardubickiej. Za to na mecie radość i zadowolenie, które niestety musiałem przeżywać sam. Z powodów osobistych do Gdyni pojechałem w pojedynkę. Nie popełniajcie nigdy takiego błędu. Z perspektywy widzę, że nie ma nic przyjemniejszego niż wspólne przeżywanie emocji nie tylko w sporcie, ale również w życiu.

Z takim przekonaniem zacząłem planować kolejny start a okazał się nim historyczny maraton w Atenach. Tym razem inicjatorem wyjazdu był Paweł, który wybierał się do Grecji z ekipą biegaczy. Skuszony obietnicą przeżycia przygody, do wyjazdu namówiłem szwagra oraz siostrę. W biegu mieliśmy uczestniczyć razem z Bernardem, więc szybko zaczęliśmy przygotowania. Wcześniej jednak podjąłem kolejną ważną decyzję. Po konsultacji z Pawłem, rozważeniu wszystkich za i przeciw, postanowiłem zmierzyć się z pełnym dystansem Ironmana (3,8km swim, 180km bike, 42km run). Wybór padł na Kopenhagę i start w 2018 roku.

Tymczasem jednak szykowałem się na Ateny i niestety szybko pojawiły się komplikacje. Dwa miesiące przed zawodami skręciłem kostkę a zaraz póżniej siadły mi Achillesy. Rehabilitacja nie pomagała, tym samym mój udział w zawodach stanął pod dużym znakiem zapytania. Czułem się nieprzygotowany (do dnia zawodów miałem wybiegane raptem 150km) i rozjechany psychicznie. Dzień przed startem swoje szanse na skończenie biegu oceniałem na 30%. Z kompletnym brakiem wiary w siebie założyłem jednak rano buty i pobiegłem. Jak to się stało, że dotarłem do mety, nie mam pojęcia. Wiem za to jedno, organizm ludzki zdolny jest do wielkich czynów i wykorzystujemy jego możliwości pewnie w kilkunastu procentach. O tym potencjale miałem się przekonać w 2018 roku, który cały upłynął pod znakiem przygotowań do najważniejszych zawodów w moim życiu. Pełny dystans  Ironmana nie wybacza błędów, straszył Paweł, więc potulnie cisnąłem z treningami już od stycznia. A te momentami były naprawdę hardcorowe, bo wyobraźcie sobie 4 h pedałowania w domu przed telewizorem albo 4 km pływania na basenie ;)) Mijały jednak dni i tygodnie, a ja trwałem na „posterunku”. I jak już byłem przekonany, że te moje przygotowania nigdy się nie skończą, przyszedł sierpień i zaczęła się reisefieber: ostatnie konsultacje z Pawłem, zakupy, pakowanie i podróż autem na miejsce każni;) Już wkrótce miałem rzucić karty na stół i powiedzieć sprawdzam.

Road to ironman 4

To był niedzielny, spokojny, sierpniowy poranek. Wschodzące słońce wyzierało od czasu do czasu spomiędzy pędzących chmur a niebieskawe niebo dawało nadzieję na słoneczny dzień. Spinała mnie mała adrenalina ale czułem ogólny spokój i pewność siebie. Podekscytowany założyłem piankę, pomachałem Pawłowi na pożegnanie i wszedłem do wody.

11 godzin 36 minut póżniej przekroczyłem linię mety. Trudno opisać to, co się działo ze mną w trakcie wyścigu. Powiedzieć rollercaster to nic powiedzieć. Warto samemu się przekonać. Z całości chyba najbardziej pamiętam sam koniec, kiedy usiadłem w kącie i zacząłem płakać jak dziecko. Wtedy też dotarło do mnie jak długą drogę przeszedłem odkąd wstałem od stołu i odstawiłem ostatni kieliszek…

Road to ironman 3

Road to ironman- 2

Z perspektywy minionych lat muszę przyznać, że kosztowało mnie to mnóstwo pracy i wyrzeczeń. Łatwo nie było, wielokrotnie czułem rozczarowanie i powątpiewałem w sens własnych działań. Nieraz chciałem się poddać i chyba tylko dzięki sile wyższej tego nie zrobiłem. To była dla mnie lekcja pokory i hartowania ducha. Dziś wiem, że wszystko co mnie spotkało stało się po coś. Będę to miał na zawsze w pamięci. Również to jak bardzo pomocni byli ludzie, których dane mi było spotkać na mojej drodze: Paweł , Michał, p.Kasia, Konrad, Bernard, Tadeusz, Agnieszka, Wojtek, Tomek i wielu wielu innych. Bardzo Wam dziękuję za Wasze wsparcie! Głęboko wierzę, że bez Was realizacja moich planów nie byłaby możliwa.

Wadowice 31.12.2018

ZOBACZ FILM –> ROAD TO IRONMAN – KOPENHAGA 2018

 


Marcin Kasprzycki | komentarze 3

Liczba komentarzy: 3

  1. Wspaniałe, że znalazłeś w sobie tę siłę i zawalczyłeś o swoje życie. Powodzenia Marcin i kolejnych sukcesów w Nowym Roku!

  2. Serwus Ironmenie ,Wspaniała opowieść o powstaniu z popiołów i zgliszczy które zostały za nami ,gratuluje i ciesze sie z twej decyzji którą podjąłeś 8 lat temu .Cóz wiecej aby optymizm i pogoda ducha została na stałe w twojej głowie i sercu .Gratuluje ,a a gdzie tort????

  3. Przeczytałam to już dawno temu. I ciągle siedzi mi ta opowieśc, ten przykład w głowie. Wraca wiarę w siłę człowieczą! Bo to zawsze walka. Moje wielkie uznanie, Marcin! Mirka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

polecane artykuły

Ja, Dorota

Ja Dorota - Ironman Kopenhaga

Pech i szczęście w jednym – Ironman Tallinn

Ironman Tallin

Ironman Austria okiem supportu

ironman austria