Kanio, you are an Ironman!



Głównym celem w moim drugim sezonie poważniejszych startów był dla mnie debiut na pełnym dystansie Ironmana (3,8 km plywania, 180 km roweru i 42,2 km biegu) podczas zawodów IRONMAN AUSTRIA. Jak to wyglądało? Zapraszam do lektury.

PROLOG

Po solidnie przepracowanej zimie, godzinach na trenażerze, epickich wyjazdach treningowych na Gran Canarie i do Calpe, a także po mniej lub bardziej udanych startach w Maratonie Orlenu oraz triathlonie na dystansie ½ IM w Płocku i Suszu zameldowałem się w Klagenfurcie w czwartek, na 3 dni przed startem. Podróż z Warszawy przebyliśmy na dwa razy (z noclegiem na trasie). Mniejsze zmęczenie, a także bliższe poznanie głównego smakosza restauracji Złote Łuki i „King of Swedish Table” w jednej osobie to tylko jedne z wielu zalet tego rozwiązania. Pierwsze kroki po przybyciu na miejsce skierowaliśmy do strefy startowej, po odbiór pakietu oraz do oficjalnego sklepiku IM. Skala eventu jeszcze na 4 dni przed zawodami od razu zrobiła kosmiczne wrażenie, nieporównywalne z zawodami, które miałem okazje poznać dotychczas. Pozytywna atmosfera i wszystko przygotowane w najdrobniejszym szczególe. Uśmiech na twarzy wywołało na pewno spotkanie na expo znajomych Austriaków z Gran Canarii, którzy na przełomie grudnia i stycznia  wielokrotnie ratowali mnie na trasie. Kolejny sklepik, kolejne zakupy i można było udać się do hotelu.

Parę dni wolnego przed startem minęło jak kilka sekund. Spotkania ze znajomymi, krótkie treningi pływackie dla odświeżenia techniki, ciągłe dyskusje o pływaniu w piankach lub bez (ze względu na wysoką temperaturę wody), spacery, objazd trasy rowerowej samochodem, zakończony awaryjnym tankowaniem za pomocą butelek po wodzie, to tylko kilka atrakcji tego wyjazdu. W przyszłości rozważyłbym zrobienie bardziej tygodniowego wyjazdu i spokojne celebrowanie dni przed zawodami.

Sobota przedstartowa to czas na wdrożenie w życie planów przygotowawczych. Po miesiącach przygotowań, przemyśleń i testów dochodzących do pytań na poziomie: „jak najlepiej posmarować ketchupem tosta z żółtym serem i jak to spakować i pokroić, żeby wygodnie zjeść na rowerze?” lub „czy lepiej zmiksować do bidonu żele o smakach wiśnia – cytryna – zielona herbata czy jednak cytryna – pomarańcza i cola jest smaczniejszą paszą?” nareszcie można spakować mandżur i odstawić sprawdzony i pięknie wyczyszczony rower do strefy zmian. Powrót do hotelu, kolacja i spać, jutro dzień, na który czekałem od 12 miesięcy…

 

DZIEŃ STARTU

  • 4.00 – pobudka, śniadanie, przygotowanie kanapek i bidonów
  • 4.45 – wyjazd z hotelu w rytmie Rammsteina
  • 5.20 – szybka wizyta w strefie zmian, zostawienie bidonów, kanapek, pompowanie kół itp. Przedstartowa rutyna. Stamtąd ruszamy na start strefy pływackiej
  • 6.15 – delikatna rozgrzewka przed startem pływania, przynajmniej nie trzeba ubierać pianek! Większość AG popełnia błąd startując od razu w strojach triathlonowych. Zapomnieli o klasycznych kąpielówkach typu „speedos”
  • 6.30 – strzał z armaty i start zawodników PRO. Pozostałe ~3000 uczestników ustawia się w strefach na rolling start. Trwa to wieczność.
  • 6.45 – kolega obok bije rekord świata w liczbie wizyt w toi toi’u na godzinę – mimo, że liczę mu od 6 rano, a minęło dopiero 45 minut. Munch mógłby ponownie namalować „Krzyk” wzorując się na jego obecnej minie.
  • 7.14 – jestem w pierwszym rzędzie, to już teraz!

 

Pływanie zaczyna się fantastycznie. Ustawiłem się ambitnie, w strefie ukończenia w czasie 1.10-1.15 (~1:55min/100m), co sprawia, że jestem ciągle wyprzedzany i mogę długo płynąć w nogach osoby przede mną. Jezioro jest w pięknym, błękitnym kolorze i czuję się świetnie. Pierwszy skręt w lewo po ~1200m, potem kolejny po następnych ~500m i wchodzę w niego szerokim łukiem. Mimo przećwiczonego ruchu na nawigacje, jedyne, co widzę to wschodzące słońce odbijające się od tafli jeziora i morze czepków pływackich. Płynę swoje i po kilku minutach… uderzam głową w kajak ratowników (dziękuję za wystawienie deseczki, to mogło skończyć się źle dla kajaka przy mojej ówczesnej prędkości). Poprawiam kierunek i po ~1200m wpływam do słynnego kanału. Atmosfera jak na Tour de France – kibice na brzegu krzyczą i dopingują, a na licznych mostkach widać tłum ludzi. W wodzie ścisk i ciemno, ale doświadczenie z polskich zawodów – gdzie zazwyczaj nie widać łokcia przy ruchu do kraula a pływacy obok wiją się jak węgorze – procentuje. Po ostatnich ~1000m wychodzę z wody z czasem 1 godzina 26 minut. To poniżej moich oczekiwań, lecz Garmin wskazuje przepłynięcie ~4.350m, czyli dodatkowe 550m, 11 basenów… wiedziałem już, że będzie to ciekawy dzień.

Po długiej strefie zmian jestem gotowy wyruszyć na 180 km trasy rowerowej po Alpach, z łącznym przewyższeniem blisko 1500 metrów. Trasa jest piękna, asfalt równy a kibice na trasie skandujący „Hop! Hop! Hop!” w rytm zwolnionej kadencji na podjazdach robią fantastyczną robotę. Pierwsze 90 km jade swoje, druga część trasy idzie też mniej więcej zgodnie z planem pokonania odcinka rowerowego w ~6 godzin. Niestety wszystkie plany poszły w łeb, gdy około 150 km, w Alpach, uderzyła burza. Początkowo jechałem dalej zwolnionym tempem, lecz mocny grad ograniczał widoczność do kilkunastu metrów. Niepokojem napawał też widok zawodników na pełnych kołach kładących się na trasie jak domki z kart. Podmuchy wiatru nieźle bujały moje koła ze stożkami jednak zaletą niezrobienia wagi startowej było łatwiejsze kontrolowanie roweru w tak ekstremalnych warunkach. Niestety burza złapała mnie w szczerym polu i musiałem podjechac jeszcze kilkaset metrów do przystanku, za którym schowała się część uczestników. Po kilku chwilach po zejściu z roweru i spokojnej ocenie sytuacji zorientowałem się, że muszę ruszać dalej mimo niesprzyjającej aury. Było ku temu kilka powodów – nie zanosiło się na koniec burzy, trasa prowadziła do lasu, gdzie przynajmniej miałbym spokój od tak mocnego bocznego wiatru i miałem przeczucie, że po zjeździe z gór pogoda zdecydowanie się poprawi. Dodatkowo towarzystwo na przystanku wprowadzało atmosferę paniki, dyskutując tylko o tym, jak skontaktować się z organizatorem, żeby zabrał nas z trasy. Tak nie można, trzeba dalej jechać swoje! Ruszyłem dalej, lecz końcowa część trasy, która miała być przyjemnym 30-kilometrowym zjazdem na wysokich prędkościach, okazała się asekuracyjnym i spokojnym zjazdem na zaciśniętych hamulcach. Do strefy T2 dojechałem po ponad 7 godzinach. Widząc jednak miny innych uczestników czułem się zadowolony. Pozdrawiam szczególnie zawodnika, który pomagał sobie jedną ręką odgiąć przymarznięte palce drugiej ręki od kierownicy oraz inne osoby, które kontynuowały zawody w folii NRC.

 

Start biegu to start problemów żołądkowych. Planowany galloway (900m biegu / 100m szybkiego marszu) udało się trzymać przez kilka kilometrów, póżniej to była już walka. Każda próba przyśpieszenia kończyła sie marszem do toi toi’a, wiec spokojnie robiłem swoje, wiedząc, że mam aż 7 godzin na dotarcie do mety i odbiór medalu. Było ciężko i nieprzyjemnie, jednak doping na trasie i wsparcie innych zawodnikami pomagało kontynuować wysiłek. Ratowały też przemyślane leki w „Special Needs” oraz znajome twarze na trasie i wśród kibiców. Ostatnie 10 km spędził przy moim boku trener Paweł, dopingując do wydłużania biegu kosztem marszu i sprawnego dokończenia zawodów. Zbawieniem okazało się pół piwa złapane na trasie około 34 km. Odetkało żołądek do tego stopnia, że na 38 km miałem ochotę zasiąść do stolika w strefie żywienia i delektować się całym zapasem bananów i arbuzów. Na ostatni kilometr przed końcem kazałem Pawłowi biec na metę i przekazać mojej Ewce, żeby usiadła na dole w pierwszym rzędzie, żebym mógł ją wyściskać i podziękować za to niesamowite wsparcie przez miesiące treningów i tego ciężkiego dnia. Jednak, gdy marszem postawiłem stopę na czerwonym dywanie brandowanym logo IM poczułem taki gaz, że mógłbym wyzwać Usaina Bolta na pojedynek w sprincie na 100m. Poleciałem na metę i po medal zawrotnym (jak mi się wtedy wydawało) tempem i chwilę później mogłem cieszyć się z medalu i słów „MICHAL, YOU ARE AN IRONMAN!”

 

EPILOG

Kilka dni później, po powrocie do domu, wciąż jestem pod wrażeniem skali tego zjawiska. Mimo trudności na trasie, samo postawienie „kropki nad M” jest zdecydowanie mniejszym wyzwaniem niż codzienne treningi, które trzeba w tym celu realizować. Ból przemija, nogi podczas chodzenia w końcu przestają rysować okręgi jak cyrkle, ale satysfakcja z ukończenia takiego wyzwania pozostaje na zawsze.

Na zakończenie muszę podziękować wszystkim, którzy pomogli mi zrealizować to marzenie – przede wszystkim mojej Ewce za cierpliwość i wsparcie przez tyle miesięcy oraz na trasie, Pawlowi – Trenerowi przez duże „T” – za ruszenie mnie z kanapy kilka lat temu i pomoc w osiągnięciu tych zmian, wszystkim kolegom i koleżankom z grona Triathlon Serwis (Michal, Krzysiek, Pawel, Agnieszka, Dorota, Maciek!), grupie „Trigulce” i Andiemu oraz wielu moim znajomym spoza światka triathlonowego, którzy pewnie teraz widzą dlaczego często weekend mijał mi na 10-godzinnych treningach, przez które nie miałem czasu na spotkania towarzyskie. Dziękuje!


Michał Kaniewski | Liczba komentarzy: 1

Liczba komentarzy: 1

  1. Michał -ogromne gratulacje !!!Jestem z Ciebie bardzo dumna !Z zapartym tchem śledziłam Twoje zmagania i ze wzruszeniem przeczytałam tekst ?.Mam ciary ,jesteś Wielki !!!Celebruj i do zobaczenia -dziękuję za wszystkie porady ?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

polecane artykuły

Ja, Dorota

Ja Dorota - Ironman Kopenhaga

Pech i szczęście w jednym – Ironman Tallinn

Ironman Tallin

Ironman Austria okiem supportu

ironman austria